13 stycznia 2018

Prolog


Zapach róż i świeżej ziemi. Nie przypominają mi o niczym istotnym ani nie wywołują duchów przeszłości, ale są czymś przyjemnym, zważywszy na nieprzyjemne okoliczności, w jakich obecnie się znajduję. Spierzchnięte usta co jakiś czas zwilżam delikatnie językiem, bo nie chcę nanieść na wargi zbyt wiele śliny. Walczę o każdą jej kroplę jak o solidny łyk zimnej wody, pobudzając ślinianki wyobrażeniami o swoim ulubionym jedzeniu. Marzę o spieczonych tostach z podwójną, a co tam, potrójną porcją sera. Tylko tyle i aż tyle… Brak dostępu do przyziemnych rzeczy, do bezpieczeństwa, potrafi doprowadzić do szaleństwa.

Róże. Gdyby nie związano mi oczu i nie odebrano kamienia magii, który był przy mnie nierozerwalnie przez niemal siedem lat, mogłabym poprosić je o to, by zaczęły wydzielać zapach nieznośny dla zwykłego człowieka. Duszący, ciężki i tak przytłaczający, że moi wrogowie musieliby szybko wybiec ze szklarni. Nie chcieliby już tutaj wrócić. Albo stworzyłabym iluzję nagłego wzrostu kolców, które w końcu przytłoczyłyby swe łodygi i całe kwiaty, sięgając do okrutnych rąk, nieprzyjaznych twarzy i owładniętych fanatyzmem głów. Jednak związano mnie neutralnym sznurem, a był to jedyny materiał, na jaki nie potrafiłam nijak wpłynąć, zasłonięto oczy i skradziono cenny kamień. Płatki uszu nadal piekły od raptownego wyszarpnięcia kolczyków, w jakich tkwił, podzielony przed laty na dwie równe części. Czuję, że nie odseparowano nas całkowicie, to znaczy nie wywieziono go na drugi koniec świata. Biżuteria najpewniej leży gdzieś w czyimś plecaku i zostanie przetransportowana, kiedy ze mną skończą. Raczej nie mają nadziei, że stanie się to niebawem, choć według nich jestem w tym momencie bezużyteczna i nie mogę zrobić nic, aby ocalić własne życie. Szkło rozbite u moich stóp już im pokazało, iż nie poddam się bez walki i że potrafię wykorzystać do własnych sztuczek wszystko to, co w jakiś sposób odpowie na magię zaklętą we mnie, a nie w kamieniu. Poza tym zostanę odnaleziona szybciej, niż zakładają, co sprawia, że na obelgi, rzucane w moją stronę niezwykle chętnie, tylko się uśmiecham, zamiast pokazywać, jak bardzo się obawiam ich działań. Gdybym błagała i pozwoliła sobie na łzy, chcieliby złamać mnie możliwie najprędzej, zbić i wycisnąć informacje, póki nie przejawiam buntu. A tak stoją w miejscu ze swoim przesłuchaniem. Zataczają bezmyślnie kręgi wokół grządek róż i skrzyń z ziemią, zastanawiając się, co zrobić, a to jest wyśmienitą grą na zwłokę.

– Głupia suka ugryzła mnie w palec. A ja się nad nią zlitowałem i przyniosłem wodę – mówi jeden z nich. Młody chłopak o niepokojąco znajomym głosie. Nie pamiętam, gdzie go słyszałam czy w jakich okolicznościach, możliwe, że całkiem niedawno... Zdołałam wbić zęby w jego kciuka tak mocno, że przecięłam skórę do krwi. Udało mi się wetrzeć mililitr metalicznej posoki we wnętrze górnej wargi, lecz postanowiłam zostawić jakiegoś asa w rękawie i za nic w świecie nie dać zbieraczom powodu do przepłukania mojej jamy ustnej, zanim nie wymyślę, jak przy użyciu maleńkiej kapki krwi zmanipulować działaniami chłopca.

– Masz do niej nie podchodzić, Siedem. – Tym razem odezwała się starsza kobieta, ta, która gada najwięcej. Jedynka. Słyszę, jak stawia ociężałe kroki i oddycha ciężko, a przy każdym jej ruchu szeleszczą spodnie i kurtka, może cienka wiatrówka ze sztucznego materiału. Już wczoraj zauważyłam pewną opiekuńczość w stosunku do chłopca, jednak wolę nie zastanawiać się dłużej nad ich relacjami, bo do szklarni przychodzą inne osoby i również wydają zaprzyjaźnione, a przynajmniej skupione na wspólnym zadaniu i lojalne wobec reszty. I, co najważniejsze, uważające, że jestem złem niekoniecznym. Ponadto zwracają się do siebie nie imionami, a cyframi, pozostając w trybie incognito.

– Niech zacznie gadać, bo przysięgam… – Koło mojego ucha rozlega się dźwięk zamykanych z impetem nożyc. Wzdrygam się lekko. Co za tani chwyt na wystraszenie kogoś. Po chwili dwa zimne ostrza zaciskają się na moim przegubie, przywiązanym do oparcia plastikowego krzesła. Kobieta w szeleszczącej kurtce uderza go płasko w policzek lub dłoń, sądząc po odgłosach.

– A to za co? – Chłopak odrzuca z brzdękiem narzędzie. Uraza, z jaką zadaje pytanie, jest tak szczeniacka, że z miejsca daję mu maksymalnie osiemnaście lat.

– Wiele rzeczy już widziałam… Ty nie widziałeś nic, tym się różnimy. Trzymaj się z daleka od wiedźmy, bo nie jesteś w stanie sobie wyobrazić ogromu jej sprytu. – Nie jest to pochwała, tylko chłodna uwaga. Równie dobrze mogłaby mi splunąć pod nogi. Co więcej, przyznaję jej rację. Mam mnóstwo sprytu i wykazuję się szybkim myśleniem w krytycznych sytuacjach. Uporczywie trzymam się bólu wywołanego przez zetknięcie z sekatorem. Metal musnął moją skórę i przez chwilę się z nią połączył, a to połączenie to droga do wyobraźni i pobudzenia magii. Niemal czuję pokrywającą zakrzywione ostrza rdzę i ból roślin, które ścinał przez wiele lat. Było ich tysiące. Pachnące ziemią i wytwarzające tę charakterystyczną liściastą woń, najmocniejszą tuż przed opadnięciem na glebę. To jedno z wielu zaniedbanych narzędzi w pobliżu szklarni, często używane, a po wykonaniu swego zadania rzucane bezładnie w kąt. Zaczynam poruszać lekko głową na boki, próbując wywołać drgania. Moi porywacze zaczęli głośno dywagować nad własnymi zasadami, zagłuszając delikatne postukiwania sekatora o ziemię. Napinam tyle mięśni w swoim ciele, ile tylko zdołam, zmuszając narzędzie do ruchu, czy raczej zapraszając je do wspólnego tańca. Lewo, prawo, lewo, prawo. Coraz wyżej, coraz wyżej. Wiele brakuje do tego, by całkiem rozłożyć ogrodowe nożyce i wysłać je wprost w kierunku głosów. Mam już przed oczami obraz, jak ostrza przecinają gardła tym ludziom. I chociaż jest to niezwykle kusząca wizja, to muszę skupić się na zlikwidowaniu węzłów wokół dłoni. Czuję, że sekator już dosięga oparcia, szpiczaste końce stykają się z łokciem i przesuwają ku przedramieniu. Niestety, moja bańka zaklęcia, jedyny ratunek w tym momencie, pęka, gdy kobieta porywa w powietrzu nożyce i wrzuca do skrzyni, a tę następnie zamyka, kopiąc w wieko. Tyle wnioskuję z odgłosów.

Tym razem pojawia się inny obraz, gdy z szelestem odwraca się w kierunku innych osób, nagle zupełnie uciszonych. Niemal widzę uśmiech pełen satysfakcji, w oczach czającą się grozę, ale stłamszoną przez zadowolenie. Bo miała rację, bo udowodniłam znowu, że wykorzystam przeciwko nim wszystko.

– Lekcja numer jeden dla najmłodszych. Idę na fajkę i zaczekam na Piątego. Ponoć ma coś, czemu wiedźma się nie oprze – mówi, najpewniej ze wzrokiem wlepionym we mnie. Zbliża się i pochyla, stawy w jej kolanach trzeszczą pod naporem tułowia. Cuchnie dymem i ziemistą wilgocią. – A mówiąc „coś”, mam na myśli „kogoś”, kto bardzo mocno oberwie, jeśli nie wyjawisz przynajmniej trzech pobratymców.

Te słowa, przepełnione groźbą, momentalnie mrożą mi krew w żyłach. Przeklęte babsko i jej sekta. Nie wiem, czy pomoc zdąży nadejść na tyle wcześnie, aby poza mną uratować jeszcze kogoś, kto według nadziei Jedynki ma sprawić, że puszczę parę z ust. Nieprzewidziany ruch ze strony moich wrogów zaczyna wywoływać coś w rodzaju strachu. Nieoczywistego, skłębionego we wnętrznościach strachu, przeciskającego się boleśnie między naczyniami krwionośnymi. Kobieta rusza ociężale do drzwi, a kiedy wychodzi, dwuskrzydłowe drzwi otwierają się z przeciągłym jękiem.

Słyszę ptactwo przecinające niebo w idealnej formacji. Słyszę, jak samochód wtłacza się na błotnistą drogę przy szklarni. Silnik gaśnie, wysiada Piąty z drugim zakładnikiem. W całej tej opresji zaczynam rozmyślać nad tym, co u diabła się wydarzyło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, i dlaczego, zamiast żyć pełnią magicznego życia, siedzę przywiązana w roju zbieraczy. Oślepiona, wśród róż, bezbronna.

Obserwatorzy